More

    Jadę

    Jadę na pocztę odebrać paczkę. Podobno w tym wielkim kartonie jest rower. Zakupiony w Oslo w poprzenim tygodniu i wysłany w czwartek. To jest chyba największa paczka, jaką w życiu dostałem. Jeśli nie chcesz być zawiedziony prezentem, zrób go sobie sam. Ta złota zasada sprawdza się zawsze. Płacę z dołu i wracam do domu zobaczyć jak wygląda zawartość. Wolno, ostrożnie i z ciekawością rozcinam karton. Ta czynność przypomina mi siostrę Mai, Julkę, właściwie już “kartonową” Julkę, specialistkę od produkcji kartonów w wiodącej firmie na rynku europejskim. Kiedyś, w ramach żartu, zapytałem się jej, czy jak zamówię buty na Zalando, to kartonowe pudełko, w które będą zapakowane, będzie miało z nią coś wspólnego. Odpowiedziała twierdząco. Odcinam boczną ścianę paczki giganta, i patrzę na rower. Rozłożony, w kawałkach, ale już onieśmiela. Jak piękna kobieta, która zwróciła na Ciebie uwagę. Muszę delikatnie go rozpakować, i sfotografować tę czynność. Przesyłka ubezpieczona, uszkodzenia powstałe w transporcie pokrywa poczta, ale muszą mieć dowód w postaci zdjęć przed wysłaniem i po. Niecierpliwość w oczekiwaniu na rower zamieniam w degustację. To pierwszy taki rower i nie mam pewności, czy składam poprawnie. Ale margines błędu chłopaki zostawili w fabryce, wszystko pasuje do siebie. Zaskakuje mnie lekkość. Idę na wagę, 8 kilogramów. Piórko. Wysyłam informację do sprzedawcy – przesyłka dotarła i jest w dobrym stanie.

    I co teraz? Stoję ubrany i gotowy, ale do biegania na siłce. Nie mam jeszcze butów. Nie mam butów, ale w głowie pojawia się myśl, że powinienem się na nim kawałek przejechać, w ramach testu technicznego. Gdyby coś nie działało, mam prawo reklamować. No to jedziemy, kask na głowie, rower pod zadkiem, zapach lata pod nosem. Myślę sobie – pojadę drogą na dół, może kilometr, dwa, i wrócę. W butach do biegania nie sposób dobrze pedałować na tych mikro pedałkach, stworzonych do jakichś specjalnych butów. Ale ledwo rower zaczął się toczyć, to pierwsze wrażenie – już nigdy więcej z życiu nie będę po raz pierwszy jeździł na rowerze szosowym – mówi mi, że jest niesamowicie przyjemnie. Rower jedzie sam, kilka watów pod nogą napędza go bardzo szybko. Okay. Zmieniam plany. Zjadę na dół, skręcę w prawo, zrobię pętlę i wrócę do domu.

    Jadę. I jest coraz przyjemniej. Wiatr na twarzy, słońce w sercu. Dojeżdzam do miejsca, gdzie powinienem skręcić w lewo – docelowo kierunek dom, ale czuję się tak dobrze, że myślę sobie – jedź w prawo, tam jest taki długi, trudny podjazd, prawie 200 m w pionie, i sprawdź, czy dasz radę podjechać tam tym lekkim cudem. Skręcam. Za jakiś czas jestem pod moją “ścianą”, zaczynam się wspinać. Podjazd traktuje mnie na początku łaskawie, ale po dłuższej chwili czuję, że nie jesteśmy jeszcze kumplami. Staram się, próbuję, ale nie, nie dam rady. Idę. Buty do biegania pomagają. Tętno spada. Wsiadam, próbuję dalej. Wjazd na górę kosztował mnie dwa marsze i trochę potu. Dużo potu. Ale cena i tak niska jak na widok rozpościerający się z góry na okolicę. Stoję i mam problem. Zjadę z powrotem na dół, co zajmie kilka minut, kolejne 15 i jestem w domu. Dzień piękny, ciepłe powietrze, słońce. Jak zjadę z tej góry na dół w drugą stronę, to wyląduję 10 km dalej, ale bez możliwości powrótu, bo zjazd łagodny ale długi. Nie mam odpowiednich butów, nie mam niczego przy sobie poza telefonem. Ale dzisiaj mając telefon masz wszystko.

    Jadę. Droga łagodnie prowadzi przez las na dół. Zapach lasu działa na mój mózg jak najlepsza perfuma. Boję się rozpędzić. Chyba nigdy nie jeździłem na rowerze tak szybko. Jako młody chłopiec jeździłem bardzo szybko na motocyklach, ale na rowerze nigdy. Na facjacie radość od ucha do ucha. Widoki jak to widoki. Są tutaj zawsze piękne, ale możliwość obcowania z nimi twarzą w twarz to inna sprawa. Nie czuję zmęczenia. Nic nie czuję, ciało wtopione w dobre wrażenie. Rozjazd i kolejny wewnętrzy dialog. Jedź z lewo, będzie pod górę, pot i zalane okulary, ale widoki i zjazd z góry zapłaci Ci za ten trud.

    Jadę. Podjazdy to cena jaką się płaci za póżniejsze przyjemności. Ląduję po drugiej stronie góry, mijam bazę wojskową, na wietrze łopocze flaga jednostki, kilka kilometrów i jestem w miejscu, z którego mam ca. 25 km do domu. Pierwsze oznaki nieprzystosowania organizmu do tego typu roweru – mój chudy zadek zaczyna się buntować, siodełko jest wielkości dłoni, a ja jestem w leginsach. Wjeżdzam na drogę powrotną, w miarę płaską, z delikatnymi górkami. Z dużym spokojem zaczynam pedałować w stronę domu. Nie myślę o odległości, to tylko wyobrażenie w głowie, abstrakcyjne liczby. A w mojej jest radość i zadowolenie. Ten odcinek drogi upewnia mnie, że zakup szosy był dobrym pomysłem – obcowanie z naturą, prędkość, wolność, nieskrępowany niczym strumień myśli. Dojeżdzam do miejsca, gdzie można w lewo – wzdłuż pięknego jeziora, aż do starego, pięknego kościoła, ale to będzie trochę na skróty, albo znowu pod górę i piękny zjazd. Już wiem, że drugie opcje są ciekawsze.

    Jadę. Już się tak nie pocę i lepiej znoszę długie pedałowanie pod górę ze stałym wydatkiem energi. Zjeżdzając, czuję się na tyle pewnie, że próbuję, jak szybko można się rozpędzić. Patrzę na cyfry, 56 km/h. Chyba nieźle, jak na zjazd pod wiatr. Na dole czeka na mnie znajoma “dzielnica”. Jestem prawie w domu. Po dwóch godzinach kręcenia odczuwam pierwsze pragnienie. Ale nie mam forsy. Przeżyję. Jeszcze tylko kilkanaście minut i będę w domu. Fizys ciągle daje radę. Dom. Woda, dużo wody, galaretka malinowa x 4, wanna, kąpiel. Zadowolenie. Radość, trochę zmęczenia, ale nie za dużo. Nie mam butów, ale mam szczęście. To zewnętrzne i wewnętrzne. Miało być kilka kilometrów w ramach testu, zrobiło się 43. Piszę do Alka, że chcę wpaść pogadać o wrażeniach i potrzebuję kilku rad a propos zakupów rowerowych. Kupuję gościńca – truskawki i arbuza. Co można jeść latem jak nie lokalne truskawki i arbuza? Brownie! Można jeść jeszcze pyszne brownie, które upiekła córka Alka. Kolejna jazda w sobotę.

    Jadę. Jadę kupić buty.

    Other episodes